wtorek, 11 grudnia 2012

ściskam kciuki co sił

Fundacja "Mam Marzenie" ma zaszczyt przedstawić:


Na wypadek gdybyście się zastanawiali co mi dać na gwiazdkę. Ot, taka błachostka, a Kinię ucieszy.

I pozostając w temacie marzeń, Krzyś mi dziś wysłał taką przestrogę:
Mnie to raczej nie dotyczy. Ja w liceum specjalnie przytyłam 3 kilo ponad swoją prawidłową wagę bo brzydziły mnie moje obojczyki. Ale Gabi niech patrzy i chłonie.

sobota, 8 grudnia 2012

To przeznaczenie

Znowu spotkałam Roberta Makłowicza.
Tym razem na zakupach w Almie.
Jakaś kobieta zapytała go czemu nie kupuje w Tesco.
Biedny Robert.


hihi.

piątek, 30 listopada 2012

radośna lekkość bytu

Są mężczyźni, którzy kochają swoje samochody do przesady, pielęgnując je i czyszcząc i traktując lepiej niż swoje żony. Ja tak kocham moją patelnię (ale Krzysia też dobrze traktuję). Jest pierwszym przedmiotem w moim życiu o którym myślę po imieniu (ten jeden raz kiedy kupiłam laptopa i Łobzowa załoga kazała mi go nazwać się nie liczy, bo tak naprawdę nigdy nie pomyślałam o netbuku inaczej niż netbuk). Ciągle się z nią cackam: kładę tylko w miejscach gdzie nie może się zarysować, staram się nie używać wody do jej czyszczenia, a jak już muszę, to czekam pół godziny aż wystygnie i używam miększej części gąbki. A fakt, że ją przytulam i głaszczę przed każdym gotowaniem świadczy już o łagodnej formie szaleństwa.

A powód tego bzika jest jeden, prosty: IT ŁORKS!. Od początku studiów usiłowałam zbić wagę do tej z okresu licealnego, przed-alkoholowego, a zamiast tego co roku coraz bliżej mi było do młodej orki, którą byłam w gimnazjum. A tu proszę, 3 tygodnie i muszę zrzucić już tylko jeden malutki kilogramik żeby moje marzenie się spełniło.
To myślenie o chudnięciu i o czasach szkolnych przypomniało mi, że kiedyś notorycznie obliczałam sobie wskaźnik BMI. Nie robiłam tego odkąd stwierdziłam, że mam "grube kości" uniemożliwiające uzyskanie prawidłowego odczytu i po co się dołować skoro można zjeść czekoladę. Nie pamiętam jaki konkretnie mi wtedy wychodził wynik, ale wiem, że zawsze okazywało się, że jestem tak tuż-tuż ponad normą. Z ciekawości, weszłam dziś na stronę z kalkulatorem BMI żeby sprawdzić swój obecny wskaźnik i swoją teoretyczną prawidłową wagę - skoro dobiłam już prawie do mojego początkowego celu, warto by było postawić sobie jakiś nowy. Przy okazji sprawdziłam swój licealny BMI. Wcale nie miałam nadwagi. Nie dziwi mnie to - na zdjęciach z tamtych czasów wyglądam jak normalne, zdrowe (fizycznie, bo psychicznie nie bardzo) dziewczę. Ale jednocześnie dziwi, z powodu tej jednej sytuacji w pierwszej klasie...Już ją wam wszystkim na pewno opowiadałam po 5 razy. To było zaraz po moim wielkim pogimnazjalnym odorczeniu, kiedy schudłam 10 kilo i byłam z siebie strasznie dumna. Poszłam na rutynowe ważenie do pielęgniarki, strasznie dumna, ona zagajnęła mnie, że ojej, ale schudłaś, a ja na to, że FAK JE, w dalszym ciągu strasznie dumna. A ona na to
-Ale wiesz, że dalej masz nadwagę.
Taką wielką czcionką  mi się jej słowa w głowie pokazały i taką czcionką tam pozostały wyryte. I wiem, że już wam to opowiadałam, więc łots de point, gary muw on. Chodzi o to, że zawsze ją trochę w moim umyśle usprawiedliwiałam, że, racja, ważę więcej niż wyglądam, nie przystaję do normy. A tu się okazuje, że nie miała racji, że powiedziała co myślała, nie mając ku temu żadnych podstaw.
Ona była pielęgniarką, a ja byłam nastolatką, nie mówi się takich rzeczy nastolatce, nie mówi się takich rzeczy kiedy się jest pielęgniarką. Nie mówi się takich rzeczy kiedy samemu ma się wielki, tłusty brzuch. Przede wszystkim, nie mówi się takich rzeczy kiedy nie są prawdą. Nie miała do tego prawa.

Ta notka służyła tylko i wyłącznie wyładowaniu mojego rejdża.

wtorek, 27 listopada 2012

Pat i pies

Pat to moja nowa koleżanka.  Pat jest prześliczna, inteligentna, pomocna i spełnia każde moje życzenie. Pat jest patelnią. Jest EXTRA RESISTANCE NON-STICK, ma wbudowaną technologię równomiernego rozprowadzania ciepła ( nie bardzo wierzę w tę magię, ale tworzy bardzo ładny wzorek) i thermo spot (pamiętam, że to był 10 lat temu straszny hit, ale nie wiem dlaczego, ja tam żadnej różnicy nie widzę przed i po rozgrzaniu). Kocham ją strasznie! Smażenie kotletów od dziś będzie orgią!

Psy są dwa. Jeden jest yorkiem w niebieskim kucyku, drugi jest pudlem w różowym kucyku i mieszkają w szkole, w której będę miała praktyki. Biegają sobie wesoło po sekretariacie, a uczniowie na przerwach przychodzą je popieścić (a właściwie tylko yorka, bo pudel jest bojowy). Cała placówka jest...specyficzna. Dyrektorem jest zniewieściały hipster koło trzydziestki. Nasz opiekun nazywa się Krzyk i również jest zniewieściały. Szkoła znajduje się w kilku mieszkaniach w kamienicy na Sławkowskiej. Sal jest 5 na krzyż, a mieści się tam i liceum i gimnazjum w systemie jednozmianowym (jak oni to robia? tajemnica wszechświata). Szatnia to po prostu duża szafa. Nie ma pokoju nauczycielskiego, więc hipotetyczna pani profesor ma do wyboru: jeść przy uczniach albo na korytarzu. Widziałam jedną przełykającą bułkę w kącie - wyglądała bardzo żałośnie. Całe to miejsce wydawało się tak nierzeczywiste, że trochę się spodziewam, że jak tam wrócimy w kwietniu to się okaże, że nigdy nie istniało.

SIDENOTE
Po dwóch tygodniach diety mogę już powiedzieć z przekonaniem, że jest rewelacyjna. Gabi pytała czy coś fikuśnego już gotowałam z tej strony. Zrobiłam czipsy (nie wyszły mi trochę, ale następne mi wyjdą); kurczaka w soczewicy bez soczewicy, bo akurat nie miałam, i był bardzo dobry; kurczaka w wiórkach kokosowych i był bardzo dobry; eksperymentowałam z cieciorką i muszę powiedzieć, że nie jestem szczególną fanką jej smaku;
ogółem, niewiele zrobiłam bo nie miałam patelni i pieniędzy. Wszystko przede mną : )



niedziela, 18 listopada 2012

jestem kul

Muszę jeszcze tylko zacząć nosić powiewne chusty / kwadratowe okulary / kota i będę jak prawdziwa hip intelektualistka. Wymagania, które już spełniłam:

  1. Kupiłam sobie mikser (taki super!!) i wielce gotuję: zdrowo, dziwnie i pożywnie. Wczoraj zrobiłam cukinie faszerowane (trochę nie wyszły, ale cii, nieważne, następne wyjdą już na pewno; tak jak następne dietetyczne eklerki;) bo normalnymi formami mięsa typu kotlety to ja się już nie param, o nie! Jak kotlety, ewentualnie, to koniecznie z jakimś dodatkowym zdrowym składnikiem. Olejem gardzę. Ser żółty, masło i śmietanę oddałam Piotrkowi. Powinnam jeszcze zostać wegetarianką, weganką, octo-lavo-wegetarianką albo coś w tym stylu, żeby dopełnić dzieła, ale nie można mieć wszystkiego.
  2. Obcuję ze sztuką. I nie mam na myśli moich licznych wypadów do kina bo chociaż zdarza mi się pójść na coś nieco bardziej wzniosłego, jak Samsara, głównie wybieram komerchę. Sztuką przez duże S, W MUZEUM. I w związku z tym, chciałabym napomknąć o wystawie, która byłaby idealna dla Dusi i Anetki. W podziemiach Bunkra była (nie wiem, czy jest dalej) wystawa promująca książki dla dzieci ilustrowane przez artystów. Można było sobie poczytać te książeczki i posłuchać ich z mp3. A u wrót stała urocza kobieta ze wschodnim akcentem pytająca każdego czy ma djeti i czy tym djetiom kupi taką bajeczkę, bo przecież warto. Jak ktoś nie ma dzieci to też nic straconego, trzeba już za młodu zbierać doświadczenia przydatne przy potencjalnym rodzicielstwie. Kochana była.
  3. Jak się nie znam, to się wypowiadam.
  4. Mieszkam z dwoma mężczyznami. Bardzo wyzwolenno-feministycznie. Przydałoby się, żeby chociaż jeden z nich był gejem, ale vide ostatnie zdanie pierwszego punktu.
  5. Czytam trudne pod względem merytorycznym i składniowym książki i mam na ich temat coś do powiedzenia (innymi słowy, NARESZCIE skończyłam pieprzonego Faulknera). Następnie, idę do ludzi i sypię nazwiskami i cytatami jak z rękawa (ale nie mojego, ja nosze zawsze podwinięte).
  6. Segreguję śmieci. A raczej, Piotrek segreguje, ale mieszkamy razem, więc się liczy.
  7. W gronie najbliższych przyjaciół zabawiam się testując swoją inteligencję, spryt i wyobraźnię (a to mój sposób na poinformowanie was, że byli u mnie Gabi z Jarkiem i Justynka i graliśmy w Dixita).
  8. PISZĘ BLOGA.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że potrzebna mi jeszcze ulubiona, klimatyczna knajpka/kawiarnia, o której nikt nie słyszał. I znajomość niszowych wykonawców muzycznych. I kawę muszę polubić, oczywiście!
Życie intelektualisty to nie bułka z masłem. Może pójdę do Mirka na szkolenie.

niedziela, 11 listopada 2012

jaram się jak hogwart

Do przełomowego (tak sądzę, chociaż znając mój słomiany zapał nie można być pewnym, że się nie zniechęcę za dwa tygodnie) odkrycia doprowadziły mnie moje żenujące próby przejścia na dietę. W środę postanowiłam zrobić sobie "detoks" i nic nie jeść przez tydzień (ha, ha). Krzyś usiłował mnie przekonać, że to durne, ale byłam bardzo uparta. W czwartek w brzuchu mi tak burczało, że myślałam, że ciągle sprawdzałam telefon, przekonana, że wibruje. Ale trzymałam się dzielnie. Zmiękłam w piątek, kiedy okazało się, że wyprostowanie się na łóżku to dla mnie nie lada wyczyn. Potulnie dałam się Krzysiowi nakarmić i nawet nie odmówiłam tego dnia czekolady. Przekonał mnie też do tego, co zawsze wiedziałam, ale w chwili przypływu głupoty zapomniałam: sto razy lepsze od diety-cud jest najzwyklejsze w świecie jedzenie z głową.
Następnego dnia zaczęłam szukać przepisów na lekkie obiady w internecie i natknęłam się na ten blog. Niby nic nowego, podobne rzeczy można przeczytać w wielu poradnikach typu Pani!, a nawet usłyszeć od Krzysia Ibisza: racjonalne żywienie, pięć posiłków dziennie. Tylko, że w Pani Domu znajdziemy parę ogólników i ze trzy przepisy, nic więcej, a po szczegóły - do dietetyka. Wiedziałam, że pięć posiłków, ale nie wiedziałam jakich, nie wiedziałam o której. Zdawałam sobie sprawę, że moje obiady są niezdrowe, ale nie miałam pomysłu czym je zastąpić. Tymczasem, ta wspaniała kobieta wszystko tłumaczy, jak dziecku, dokładnie i po kolei. Na jej stronie można znaleźć rozpisaną dietę na dwa tygodnie i ogólne zasady przygotowywania lekkich obiadów. Ale to nie wszystko. Prawdziwy szał zaczyna się, kiedy wejdziemy w dział przepisów. Znajdziemy tam receptury na dosłownie wszystko - od sałatek i mięs do domowej kostki warzywnej, każda opatrzona notatką o jej kaloryczności i ogólnej objętości.
To właśnie te przepisy sprawiają, że chodzę od wczoraj w ekstazie. Bo jak mi ludzie mówili, że powinnam jeść mniej kaloryczne jedzenie, to mnie szlag trafiał, że skąd ja mam niby wiedzieć co jest mniej kaloryczne, przecież nie będę ślęczeć nad tabeleczkami! A nawet jeśli już wiem, że ta marchewka jest zdrowa, to skąd mam wiedzieć jak jej użyć? I przypuśćmy, że znajdę przepis na dietetyczne danie z  marchewką, skąd mam wiedzieć ile mam go zjeść żeby nie przesadzić (wszyscy dobrze wiemy ile potrafię pochłonąć)? Ten blog odpowiada na wszystkie te pytania, i więcej. Dlatego się jaram i dziś cały dzień nad garami spędziłam. Przyznam, że jest to minus tego racjonalnego żywienia - sporo trzeba gotować. Sałatka na śniadanie, zupa, obiad z dwoma surówkami. Je się co dwie godziny, więc ledwie człowiek wypocznie po poprzednim posiłku, już następny musi robić. I tak właściwie to nie mogę jeszcze powiedzieć, że warto - najpierw muszę sprawdzić, czy wytrwam i czy rzeczywiście zbije mi to wagę. Mogę za to powiedzieć, że jedząc naprawdę niewiele (i chudo - około 1200 kalorii) prawie przez cały dzień czułam się syta. Prawie, bo mój brzuch jest zadziwiająco dobrze wyregulowany (nie pomyślałabym, biorąc pod uwagę moją dietę krokietowo-ciastkową) i dokładnie co 1,5 godziny robi się głodny.

Pewnie was to nie obchodzi, ale mnie nie obchodzi, że was nie obchodzi.

wtorek, 6 listopada 2012

filozofia sportu

Usiłuję przekonać Krzysia do tenisa. Pokazuję mu piękne zagrania i się podniecam, w nadziei, że go zarażę swoją pasją. Krzyś pozostaje niewzruszony. Wszystkie moje argumenty nic nie wskórają wobec jego bezbłędnego rozumowania:

- Tenis jest jak Faulkner. Niby fajne, ale na cholerę takie długie i ciągle to samo?


wtorek, 30 października 2012

zez rozbieżny

Ach, te paradoksy pisania o swoim życiu. Im więcej jest do napisania, tym mniej mam na to czasu i siły.

W sobotę zorganizowałam (a właściwie Gabi zorganizowała za mym pośrednictwem bo to ona była pomysłodawczynią) babski wieczór. Było bardzo przyjemnie, grałyśmy w Kolejkę, oglądałyśmy koreańską komedię romantyczną i gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy... Ale jednak trzy to za mało. Choćby dlatego, że nie da się grać w trójkę w Dixita. Ale nie tylko dlatego. Liczba wprowadza różnorodność. Gdyby była Dusia, wniosłaby typową dla siebie nutę szaleństwa. Zuza głośno oponowałaby przeciwko komedii romantycznej, w której nie gra żaden z jej ulubionych aktorów. Justyna by zrzędziła. Konwersacja nigdy by się nie urywała, bo w przerwach Wiesław opowiadałby o Pamparampie.
A tak? Zjadłyśmy śmiesznie mało chipsów i słodyczy (Gabi i jej fazy, ju noł hał it iz). Wypiłyśmy śmiesznie mało grzanego wina. Mieściłyśmy się na moim łóżku bez potrzeby wtulania się w siebie nawzajem. Obejrzałyśmy tylko jeden film, zagrałyśmy w tylko jedną grę. Bawiłyśmy się bardzo dobrze, ale, mimo to (i jestem przekonana, że mówię w imieniu całej naszej trójki) bardzo nam was brakowało.

W niedzielę postanowiliśmy z Krzysiem uczcić pierwszy śnieg spacerem zakończonym gorącą czekoladą. Ograniczona liczba zaplanowanych atrakcji wynikała z faktu, że wciąż byłam na diecie pod tytułem nie-mam-pieniędzy. Kiedy już obeszliśmy rynek i okolice, pozachwycaliśmy się, że ojej, atmosfera świąteczna i stwierdziliśmy, że ojej, zimno, nadszedł czas na wielki moment. Udałam się do bankomatu by wyciągnąć moje ostatnie 20 złotych i wydać je, szast, prast, wielkopańskim gestem. Odeszłam od bankomatu w podskokach, śmiejąc się, wołając "jestem bogata!" i wymachując portfelem wzbogaconym o śliczną, nową stóweczkę. Z chłopa król! Znów byłam burżujem! Tata przelał mi już kasę na następny miesiąc! Urrrrraaaaaaa! Czułam jak mój wszechświat się rozszerza. Znów mogłam robić co chciałam, wszystko!
Zaczęłam od czekolady. Poszliśmy do Wedla i zamówiliśmy fikuśne odmiany tej ambrozyi proponowane przez pana Wedla na chłodne dni. Ja wzięłam deserową z makiem, a Krzyśko - mleczną z chałwą. Gorąco polecam czekoladę z makiem jeśli chcecie znielubić mak do końca swoich dni. Przy stoliku obok usiadł Robert Makłowicz. Zamówił z owocami leśnymi. Wnioskując po zawrotnym tempie, w którym ją wypił, dokonał lepszego wyboru niż ja.
Następnie, z szerokiego wachlarza możliwości, które się przede mną otworzyły, zdecydowałam się na jedną z najbardziej prozaicznych, ale dającą wiele radości - kino. Mogłabym wam opowiadać jak do tego doszło, ale ani to specjalnie interesujące, ani specjalnie ważne, więc powiem w skrócie: poszliśmy na dwa filmy z rzędu. Najpierw do Arsa na Samsarę, gdzie siedzieliśmy za człowiekiem, który był znany, ale nie mogłam sobie przypomnieć z czego (jeszcze do tego wrócę). Piętnaście minut po jej zakończeniu  do Baranów (gdzie, z resztą, znów spotkaliśmy Makłowicza) na Skyfall. Wieczór filmowy idealny - coś dla ducha i coś dla ciała. Brakowało tylko nachosów.
Wierzcie tym, którzy mówią wam, że nowy Bond jest fajny. Jest. Mogłabym napisać dlaczego, ale nie widzę potrzeby. Jak będziecie chcieli, przekonacie się sami (chyba, że mieszkacie w głupim kraju, w którym dubbinguje się filmy, cha, cha, cha).

Wracając do Znanego Pana. Nie miałam pojęcia kim też on może być, ale liczyłam na mojego ojca i jego znajomitą znajomość niszowych artystów. Jak tylko wróciłam do domu, zaczęłam dochodzenie:
- Tatuś, kto to jest, taki facet siwy z włosami do ramion i brodą też siwą?
I cały wieczór tata wymyślał:
- Daukszewicz?
- Nie, tamten miał dłuższe włosy.
- Kryszak?
- Niee, tamten był taki łysawy.
Wymieniał też inne nazwiska, które jak googlowałam i stwierdzałam, że nie, to nie ten. Tata widział, że to trochę do niczego nie prowadzi, więc dopytywał się o szczegóły, które mogłyby mu pomóc w zlokalizowaniu gościa.
- A co on robi?
- No nie wiem... tak mi się kojarzy, że na scenie stoi... chyba ma gitarę...
Okazało się, że ten facet nazywa się Sikorowski i jest liderem jakiejś grupy. Whateva. Wygląda tak:


Wstawiłam zdjęcie z Turnauem żebyście nie mieli wątpliwości, że jest znany.


czwartek, 25 października 2012

wrinkle, wrinkle, little star

Podobnie do wielu ludzi (szczególnie kobiet), lubię książki dla dzieci. Lubię, kiedy niewinni bohaterowie zwalczają zło za pomocą miłości i dobra w ramach nieprawdopodobnej fabuły pełnej przygód i dziwnych stworzeń. Lubię pocieszne postacie, które im towarzyszą. Lubię, kiedy dzieci się czegoś uczą. Lubię, kiedy dorośli są mądrzy i dojrzali. Lubię, że są sentymentalne. Lubię, że nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.
A ostatnio rzeczywistość jest jeszcze trudniejsza do zniesienia niż zazwyczaj - nie wychodzę z domu bo uczyć się trzeba, pisać pracę trzeba, zimno jest, szaro jest, kasy nie ma i pomysłów na siebie brak. Nie mogę już patrzeć na mahjongga, kierki i pasjansa. Nie mogę już patrzeć na siebie. Mam wrażenie, że wygiął się w łuk od ciągłego siedzenia na łóżku. Nawet filmów już mi się nie chce oglądać. Totalny marazm.
Dlatego zbuntowałam się trochę i ściągnęłam sobie audiobooka książki, którą od dawna chciałam przeczytać: A Wrinkle in Time (polski tytuł równie urokliwy - "Fałdka czasu"). Wydaje mi się, że w Polsce jest ona raczej pozycją niszową, o czym świadczy fakt, że strona na wikipedii o autorce nie jest dostępna w naszym języku. A także fakt, że nigdy o niej nie słyszałam dopóki nie zarejestrowałam się na goodreadsach. W Ameryce ta powieść jest niezwykle popularna, należy do kanonu dziecięcej literatury i, jeśli dobrze zrozumiałam, była czymś w rodzaju amerykańskiego Pottera 50 lat temu.
Nigdy nie słuchałam audiobooków i byłam bardzo sceptyczna, przekonana, że nikt nie jest w stanie przeczytać mi książki lepiej niż ja sama sobie. Ale tylko wersja audio była dostępna na torrentach, a ja byłam bardzo zdesperowana, więc przemogłam się i zaczęłam słuchać. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Okazało się, że książkę czytała osoba najbardziej do tego uprawniona, czyli sama autorka. I nie miała nieprzyjemnego głosu, ani dziwnej maniery (oprócz lekko sepleniących dźwięków syczących, które wcale nie przeszkadzały w odbiorze). W dodatku każdą z postaci obdarzyła osobnym głosem i intonacją, co sprawiło, że czułam i rozumiałam je jeszcze lepiej, niż gdybym czytała sama. Tak mi się spodobało, że pomimo 'silnego' postanowienia, że jeden rozdział i lulu, przesłuchałam książkę do samego końca, kładąc się o letnim świcie (tzn. gdyby było lato byłby świt, teraz czwarta rano to wciąż środek nocy). 
Niezupełnie mi, więc, wyszło to słuchanie na dobre. Tym bardziej, że przez tych kilka godzin spędzonych z Fałdką nieprzerwanie grałam w pasjansa. Ale doświadczenie, jako takie, oceniam zdecydowanie in plus. I książkę także, chociaż jest bardzo chrześcijańska, co wielu mogłoby uznać za minus. Ja również bym mogła, ale mimo wszystko tego nie zrobię bo autorka ma prawo wierzyć w co jej się podoba i swoje przekonania zawierać w swoich utworach, to jej święte prawo. A idee chrześcijańskie są, bądź co bądź, bardzo piękne i pasują do konwencji literatury dziecięcej. Dlatego, nie jestem przeciwna. No, może ciup, ciup, ociupinkę, tak dla zasady.

Tak oto, w ciągu jednej nocy przekształciłam się w fankę audiobooków. Już wiem, co odsłucham w następnej kolejności: widziałam w kiosku 'Madame Bovary' czytaną przez Kożuchowską. Klasyk! 

niedziela, 21 października 2012

ja pani wytłumaczę co znaczy cza cza ta

Zdałam sobie sprawę z kilku rzeczy:
1. to, że się nie wyjechało z kraju nie oznacza, że nie ma się prawa do bloga,
2. nie umiem już pisać ani mówić po polsku (vide tytuł i adres bloga we wrogim, imperialistycznym języku), a przecież muszę umieć jeśli na serio zamierzam napisać doktorat,
3. chciałabym dzielić się z kimś moimi wrażeniami z przeczytanych książek i obejrzanych filmów, a Krzyśko czasem jest niedostępny, no i chyba trochę ma już dość moich opowieści,
4. nie chce mi się pisać recenzji na goodreads.com bo tam czuję się zobowiązana silić się na dobrą angielszczyznę, a co gorsza, później oglądać mizerne efekty tych wysiłków,
5. zamiast grać dwie godziny dziennie w pasjansa mogłabym spędzić czas nieco produktywniej,
6. skoro jestem na tyle pełna nienawiści, że gdzieś muszę wylewać swoją żółć, chyba lepiej robić to w anonimowej przestrzeni internetu.

Jest środek nocy i naprawdę powinnam iść spać, biorąc pod uwagę mój brak silnej woli, moją ogromną potrzebę snu i mój wykład o 8.00. Właśnie przeczytałam "Beloved" ("Umiłowana") Toni Morrison. Jak zawsze kiedy skończę książkę, weszłam na goodreadsy popatrzeć na recenzje innych czytelników aby porozkoszować się moimi własnymi myślami odbitymi w ich opiniach, względnie wzbogacić się o jakieś błyskotliwe spostrzeżenie albo wiedzę faktograficzną.
Jaki więc mnie żal ogarnął, jak mną złość targnęła, kiedy zobaczyłam, że średnia ocena tej wspaniałej powieści to jakieś 3.6 gwiazdki i co druga osoba wyraża do niej wstręt i nienawiść podobną naszej (polskiej) głębokiej niechęci do Żeromskiego. I czym ta biedna Toni sobie na taki los zasłużyła? Amerykańskim czytelnikom nie podoba się, że Morrison, czarna kobieta, pisze o okropieństwach niewolnictwa. Jej przekaz jest "zbyt oczywisty" i sprawia, że czytelnik, będąc białym Amerykaninem czuje się winny, a przecież to było tak dawno temu, że nie ma potrzeby "walić go tym po ryju" (minus słowo ryj, ludzie mówią twarz). Ponadto, jej szerokie językowe i narracyjne spektrum jest odrzucane jako pretensjonalny, przeintelektualizowany chaos. Bo jak biały facet napisze powieść, która nagle zmienia się w dramat, a za chwilę w esej, a potem w poezję, to jest wielka literatura, a jak czarna kobieta użyje strumienia świadomości  i achronologii w bardzo zrozumiałym i uzasadnionym kontekście, to znaczy, że nie wie co robi i tylko małpuje wielkich pisarzy. Kolejnym bezsensownym i wołającym o pomstę do nieba zarzutem jest, że książka urąga językowi angielskiemu bo XIX-wieczni niewolnicy przedstawieni na jej kartach mówią prostacko i nie znają gramatyki! Jak ta Morrison śmie wplatać prawdziwy język w utwór literacki, a fe! To nic, że Mark Twain robił to samo, a nawet bardziej. Jemu, najwyraźniej, wolno. Ukoronowaniem internetowej krytyki od siedmiu boleści są narzekania na postaci i fabułę "Beloved". Nie ma to jak czytać powieść o dzieciobójstwie, o ludziach złamanych przez życie, i złościć się, że bohaterowie nie są sympatyczni, a motywy ich postępowania zbyt niepojęte. Niepojęte, czyli nieprawdziwe, bo czego ja, czytelnik nie przeżyłem i nie objąłem rozumem nie ma prawa bytu. Książka, w której dochodzi do zbliżenia pomiędzy mężczyznami i krowami nie ma prawa bytu. Bo to razi naszą nowoczesno-czytelniczą wrażliwość. Co ciekawe, wszystkie te pruderyjne recenzje mówiące o obrzydliwości tej powieści skupiały się na tych dwóch rzeczach, które niewolnicy zrobili źle: uprawiali seks z krowami, zabiła dziecko. Nikt nie napisał: ludzie są traktowani jak zwierzęta, podpalani i okaleczani.
Jeden z recenzentów napisał, że poleciłby tę książkę tylko przeintelektualizowanym snobom. Całym swoim przeintelektualizowanym jestestwem chcę walić tych cymbałów po ich brzmiących echem łbach. Dla ich własnego dobra i mojej higieny duchowej. Nie wiem, czy nie znają swojej historii i kultury, czy po prostu nic ich one nie obchodzą. Ale powinni zdać sobie sprawę, że problem leży w nich, a nie w "Beloved".