piątek, 30 listopada 2012

radośna lekkość bytu

Są mężczyźni, którzy kochają swoje samochody do przesady, pielęgnując je i czyszcząc i traktując lepiej niż swoje żony. Ja tak kocham moją patelnię (ale Krzysia też dobrze traktuję). Jest pierwszym przedmiotem w moim życiu o którym myślę po imieniu (ten jeden raz kiedy kupiłam laptopa i Łobzowa załoga kazała mi go nazwać się nie liczy, bo tak naprawdę nigdy nie pomyślałam o netbuku inaczej niż netbuk). Ciągle się z nią cackam: kładę tylko w miejscach gdzie nie może się zarysować, staram się nie używać wody do jej czyszczenia, a jak już muszę, to czekam pół godziny aż wystygnie i używam miększej części gąbki. A fakt, że ją przytulam i głaszczę przed każdym gotowaniem świadczy już o łagodnej formie szaleństwa.

A powód tego bzika jest jeden, prosty: IT ŁORKS!. Od początku studiów usiłowałam zbić wagę do tej z okresu licealnego, przed-alkoholowego, a zamiast tego co roku coraz bliżej mi było do młodej orki, którą byłam w gimnazjum. A tu proszę, 3 tygodnie i muszę zrzucić już tylko jeden malutki kilogramik żeby moje marzenie się spełniło.
To myślenie o chudnięciu i o czasach szkolnych przypomniało mi, że kiedyś notorycznie obliczałam sobie wskaźnik BMI. Nie robiłam tego odkąd stwierdziłam, że mam "grube kości" uniemożliwiające uzyskanie prawidłowego odczytu i po co się dołować skoro można zjeść czekoladę. Nie pamiętam jaki konkretnie mi wtedy wychodził wynik, ale wiem, że zawsze okazywało się, że jestem tak tuż-tuż ponad normą. Z ciekawości, weszłam dziś na stronę z kalkulatorem BMI żeby sprawdzić swój obecny wskaźnik i swoją teoretyczną prawidłową wagę - skoro dobiłam już prawie do mojego początkowego celu, warto by było postawić sobie jakiś nowy. Przy okazji sprawdziłam swój licealny BMI. Wcale nie miałam nadwagi. Nie dziwi mnie to - na zdjęciach z tamtych czasów wyglądam jak normalne, zdrowe (fizycznie, bo psychicznie nie bardzo) dziewczę. Ale jednocześnie dziwi, z powodu tej jednej sytuacji w pierwszej klasie...Już ją wam wszystkim na pewno opowiadałam po 5 razy. To było zaraz po moim wielkim pogimnazjalnym odorczeniu, kiedy schudłam 10 kilo i byłam z siebie strasznie dumna. Poszłam na rutynowe ważenie do pielęgniarki, strasznie dumna, ona zagajnęła mnie, że ojej, ale schudłaś, a ja na to, że FAK JE, w dalszym ciągu strasznie dumna. A ona na to
-Ale wiesz, że dalej masz nadwagę.
Taką wielką czcionką  mi się jej słowa w głowie pokazały i taką czcionką tam pozostały wyryte. I wiem, że już wam to opowiadałam, więc łots de point, gary muw on. Chodzi o to, że zawsze ją trochę w moim umyśle usprawiedliwiałam, że, racja, ważę więcej niż wyglądam, nie przystaję do normy. A tu się okazuje, że nie miała racji, że powiedziała co myślała, nie mając ku temu żadnych podstaw.
Ona była pielęgniarką, a ja byłam nastolatką, nie mówi się takich rzeczy nastolatce, nie mówi się takich rzeczy kiedy się jest pielęgniarką. Nie mówi się takich rzeczy kiedy samemu ma się wielki, tłusty brzuch. Przede wszystkim, nie mówi się takich rzeczy kiedy nie są prawdą. Nie miała do tego prawa.

Ta notka służyła tylko i wyłącznie wyładowaniu mojego rejdża.

wtorek, 27 listopada 2012

Pat i pies

Pat to moja nowa koleżanka.  Pat jest prześliczna, inteligentna, pomocna i spełnia każde moje życzenie. Pat jest patelnią. Jest EXTRA RESISTANCE NON-STICK, ma wbudowaną technologię równomiernego rozprowadzania ciepła ( nie bardzo wierzę w tę magię, ale tworzy bardzo ładny wzorek) i thermo spot (pamiętam, że to był 10 lat temu straszny hit, ale nie wiem dlaczego, ja tam żadnej różnicy nie widzę przed i po rozgrzaniu). Kocham ją strasznie! Smażenie kotletów od dziś będzie orgią!

Psy są dwa. Jeden jest yorkiem w niebieskim kucyku, drugi jest pudlem w różowym kucyku i mieszkają w szkole, w której będę miała praktyki. Biegają sobie wesoło po sekretariacie, a uczniowie na przerwach przychodzą je popieścić (a właściwie tylko yorka, bo pudel jest bojowy). Cała placówka jest...specyficzna. Dyrektorem jest zniewieściały hipster koło trzydziestki. Nasz opiekun nazywa się Krzyk i również jest zniewieściały. Szkoła znajduje się w kilku mieszkaniach w kamienicy na Sławkowskiej. Sal jest 5 na krzyż, a mieści się tam i liceum i gimnazjum w systemie jednozmianowym (jak oni to robia? tajemnica wszechświata). Szatnia to po prostu duża szafa. Nie ma pokoju nauczycielskiego, więc hipotetyczna pani profesor ma do wyboru: jeść przy uczniach albo na korytarzu. Widziałam jedną przełykającą bułkę w kącie - wyglądała bardzo żałośnie. Całe to miejsce wydawało się tak nierzeczywiste, że trochę się spodziewam, że jak tam wrócimy w kwietniu to się okaże, że nigdy nie istniało.

SIDENOTE
Po dwóch tygodniach diety mogę już powiedzieć z przekonaniem, że jest rewelacyjna. Gabi pytała czy coś fikuśnego już gotowałam z tej strony. Zrobiłam czipsy (nie wyszły mi trochę, ale następne mi wyjdą); kurczaka w soczewicy bez soczewicy, bo akurat nie miałam, i był bardzo dobry; kurczaka w wiórkach kokosowych i był bardzo dobry; eksperymentowałam z cieciorką i muszę powiedzieć, że nie jestem szczególną fanką jej smaku;
ogółem, niewiele zrobiłam bo nie miałam patelni i pieniędzy. Wszystko przede mną : )



niedziela, 18 listopada 2012

jestem kul

Muszę jeszcze tylko zacząć nosić powiewne chusty / kwadratowe okulary / kota i będę jak prawdziwa hip intelektualistka. Wymagania, które już spełniłam:

  1. Kupiłam sobie mikser (taki super!!) i wielce gotuję: zdrowo, dziwnie i pożywnie. Wczoraj zrobiłam cukinie faszerowane (trochę nie wyszły, ale cii, nieważne, następne wyjdą już na pewno; tak jak następne dietetyczne eklerki;) bo normalnymi formami mięsa typu kotlety to ja się już nie param, o nie! Jak kotlety, ewentualnie, to koniecznie z jakimś dodatkowym zdrowym składnikiem. Olejem gardzę. Ser żółty, masło i śmietanę oddałam Piotrkowi. Powinnam jeszcze zostać wegetarianką, weganką, octo-lavo-wegetarianką albo coś w tym stylu, żeby dopełnić dzieła, ale nie można mieć wszystkiego.
  2. Obcuję ze sztuką. I nie mam na myśli moich licznych wypadów do kina bo chociaż zdarza mi się pójść na coś nieco bardziej wzniosłego, jak Samsara, głównie wybieram komerchę. Sztuką przez duże S, W MUZEUM. I w związku z tym, chciałabym napomknąć o wystawie, która byłaby idealna dla Dusi i Anetki. W podziemiach Bunkra była (nie wiem, czy jest dalej) wystawa promująca książki dla dzieci ilustrowane przez artystów. Można było sobie poczytać te książeczki i posłuchać ich z mp3. A u wrót stała urocza kobieta ze wschodnim akcentem pytająca każdego czy ma djeti i czy tym djetiom kupi taką bajeczkę, bo przecież warto. Jak ktoś nie ma dzieci to też nic straconego, trzeba już za młodu zbierać doświadczenia przydatne przy potencjalnym rodzicielstwie. Kochana była.
  3. Jak się nie znam, to się wypowiadam.
  4. Mieszkam z dwoma mężczyznami. Bardzo wyzwolenno-feministycznie. Przydałoby się, żeby chociaż jeden z nich był gejem, ale vide ostatnie zdanie pierwszego punktu.
  5. Czytam trudne pod względem merytorycznym i składniowym książki i mam na ich temat coś do powiedzenia (innymi słowy, NARESZCIE skończyłam pieprzonego Faulknera). Następnie, idę do ludzi i sypię nazwiskami i cytatami jak z rękawa (ale nie mojego, ja nosze zawsze podwinięte).
  6. Segreguję śmieci. A raczej, Piotrek segreguje, ale mieszkamy razem, więc się liczy.
  7. W gronie najbliższych przyjaciół zabawiam się testując swoją inteligencję, spryt i wyobraźnię (a to mój sposób na poinformowanie was, że byli u mnie Gabi z Jarkiem i Justynka i graliśmy w Dixita).
  8. PISZĘ BLOGA.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że potrzebna mi jeszcze ulubiona, klimatyczna knajpka/kawiarnia, o której nikt nie słyszał. I znajomość niszowych wykonawców muzycznych. I kawę muszę polubić, oczywiście!
Życie intelektualisty to nie bułka z masłem. Może pójdę do Mirka na szkolenie.

niedziela, 11 listopada 2012

jaram się jak hogwart

Do przełomowego (tak sądzę, chociaż znając mój słomiany zapał nie można być pewnym, że się nie zniechęcę za dwa tygodnie) odkrycia doprowadziły mnie moje żenujące próby przejścia na dietę. W środę postanowiłam zrobić sobie "detoks" i nic nie jeść przez tydzień (ha, ha). Krzyś usiłował mnie przekonać, że to durne, ale byłam bardzo uparta. W czwartek w brzuchu mi tak burczało, że myślałam, że ciągle sprawdzałam telefon, przekonana, że wibruje. Ale trzymałam się dzielnie. Zmiękłam w piątek, kiedy okazało się, że wyprostowanie się na łóżku to dla mnie nie lada wyczyn. Potulnie dałam się Krzysiowi nakarmić i nawet nie odmówiłam tego dnia czekolady. Przekonał mnie też do tego, co zawsze wiedziałam, ale w chwili przypływu głupoty zapomniałam: sto razy lepsze od diety-cud jest najzwyklejsze w świecie jedzenie z głową.
Następnego dnia zaczęłam szukać przepisów na lekkie obiady w internecie i natknęłam się na ten blog. Niby nic nowego, podobne rzeczy można przeczytać w wielu poradnikach typu Pani!, a nawet usłyszeć od Krzysia Ibisza: racjonalne żywienie, pięć posiłków dziennie. Tylko, że w Pani Domu znajdziemy parę ogólników i ze trzy przepisy, nic więcej, a po szczegóły - do dietetyka. Wiedziałam, że pięć posiłków, ale nie wiedziałam jakich, nie wiedziałam o której. Zdawałam sobie sprawę, że moje obiady są niezdrowe, ale nie miałam pomysłu czym je zastąpić. Tymczasem, ta wspaniała kobieta wszystko tłumaczy, jak dziecku, dokładnie i po kolei. Na jej stronie można znaleźć rozpisaną dietę na dwa tygodnie i ogólne zasady przygotowywania lekkich obiadów. Ale to nie wszystko. Prawdziwy szał zaczyna się, kiedy wejdziemy w dział przepisów. Znajdziemy tam receptury na dosłownie wszystko - od sałatek i mięs do domowej kostki warzywnej, każda opatrzona notatką o jej kaloryczności i ogólnej objętości.
To właśnie te przepisy sprawiają, że chodzę od wczoraj w ekstazie. Bo jak mi ludzie mówili, że powinnam jeść mniej kaloryczne jedzenie, to mnie szlag trafiał, że skąd ja mam niby wiedzieć co jest mniej kaloryczne, przecież nie będę ślęczeć nad tabeleczkami! A nawet jeśli już wiem, że ta marchewka jest zdrowa, to skąd mam wiedzieć jak jej użyć? I przypuśćmy, że znajdę przepis na dietetyczne danie z  marchewką, skąd mam wiedzieć ile mam go zjeść żeby nie przesadzić (wszyscy dobrze wiemy ile potrafię pochłonąć)? Ten blog odpowiada na wszystkie te pytania, i więcej. Dlatego się jaram i dziś cały dzień nad garami spędziłam. Przyznam, że jest to minus tego racjonalnego żywienia - sporo trzeba gotować. Sałatka na śniadanie, zupa, obiad z dwoma surówkami. Je się co dwie godziny, więc ledwie człowiek wypocznie po poprzednim posiłku, już następny musi robić. I tak właściwie to nie mogę jeszcze powiedzieć, że warto - najpierw muszę sprawdzić, czy wytrwam i czy rzeczywiście zbije mi to wagę. Mogę za to powiedzieć, że jedząc naprawdę niewiele (i chudo - około 1200 kalorii) prawie przez cały dzień czułam się syta. Prawie, bo mój brzuch jest zadziwiająco dobrze wyregulowany (nie pomyślałabym, biorąc pod uwagę moją dietę krokietowo-ciastkową) i dokładnie co 1,5 godziny robi się głodny.

Pewnie was to nie obchodzi, ale mnie nie obchodzi, że was nie obchodzi.

wtorek, 6 listopada 2012

filozofia sportu

Usiłuję przekonać Krzysia do tenisa. Pokazuję mu piękne zagrania i się podniecam, w nadziei, że go zarażę swoją pasją. Krzyś pozostaje niewzruszony. Wszystkie moje argumenty nic nie wskórają wobec jego bezbłędnego rozumowania:

- Tenis jest jak Faulkner. Niby fajne, ale na cholerę takie długie i ciągle to samo?