Są mężczyźni, którzy kochają swoje samochody do przesady, pielęgnując je i czyszcząc i traktując lepiej niż swoje żony. Ja tak kocham moją patelnię (ale Krzysia też dobrze traktuję). Jest pierwszym przedmiotem w moim życiu o którym myślę po imieniu (ten jeden raz kiedy kupiłam laptopa i Łobzowa załoga kazała mi go nazwać się nie liczy, bo tak naprawdę nigdy nie pomyślałam o netbuku inaczej niż netbuk). Ciągle się z nią cackam: kładę tylko w miejscach gdzie nie może się zarysować, staram się nie używać wody do jej czyszczenia, a jak już muszę, to czekam pół godziny aż wystygnie i używam miększej części gąbki. A fakt, że ją przytulam i głaszczę przed każdym gotowaniem świadczy już o łagodnej formie szaleństwa.
A powód tego bzika jest jeden, prosty: IT ŁORKS!. Od początku studiów usiłowałam zbić wagę do tej z okresu licealnego, przed-alkoholowego, a zamiast tego co roku coraz bliżej mi było do młodej orki, którą byłam w gimnazjum. A tu proszę, 3 tygodnie i muszę zrzucić już tylko jeden malutki kilogramik żeby moje marzenie się spełniło.
To myślenie o chudnięciu i o czasach szkolnych przypomniało mi, że kiedyś notorycznie obliczałam sobie wskaźnik BMI. Nie robiłam tego odkąd stwierdziłam, że mam "grube kości" uniemożliwiające uzyskanie prawidłowego odczytu i po co się dołować skoro można zjeść czekoladę. Nie pamiętam jaki konkretnie mi wtedy wychodził wynik, ale wiem, że zawsze okazywało się, że jestem tak tuż-tuż ponad normą. Z ciekawości, weszłam dziś na stronę z kalkulatorem BMI żeby sprawdzić swój obecny wskaźnik i swoją teoretyczną prawidłową wagę - skoro dobiłam już prawie do mojego początkowego celu, warto by było postawić sobie jakiś nowy. Przy okazji sprawdziłam swój licealny BMI. Wcale nie miałam nadwagi. Nie dziwi mnie to - na zdjęciach z tamtych czasów wyglądam jak normalne, zdrowe (fizycznie, bo psychicznie nie bardzo) dziewczę. Ale jednocześnie dziwi, z powodu tej jednej sytuacji w pierwszej klasie...Już ją wam wszystkim na pewno opowiadałam po 5 razy. To było zaraz po moim wielkim pogimnazjalnym odorczeniu, kiedy schudłam 10 kilo i byłam z siebie strasznie dumna. Poszłam na rutynowe ważenie do pielęgniarki, strasznie dumna, ona zagajnęła mnie, że ojej, ale schudłaś, a ja na to, że FAK JE, w dalszym ciągu strasznie dumna. A ona na to
-Ale wiesz, że dalej masz nadwagę.
Taką wielką czcionką mi się jej słowa w głowie pokazały i taką czcionką tam pozostały wyryte. I wiem, że już wam to opowiadałam, więc łots de point, gary muw on. Chodzi o to, że zawsze ją trochę w moim umyśle usprawiedliwiałam, że, racja, ważę więcej niż wyglądam, nie przystaję do normy. A tu się okazuje, że nie miała racji, że powiedziała co myślała, nie mając ku temu żadnych podstaw.
Ona była pielęgniarką, a ja byłam nastolatką, nie mówi się takich rzeczy nastolatce, nie mówi się takich rzeczy kiedy się jest pielęgniarką. Nie mówi się takich rzeczy kiedy samemu ma się wielki, tłusty brzuch. Przede wszystkim, nie mówi się takich rzeczy kiedy nie są prawdą.
Nie miała do tego prawa.
Ta notka służyła tylko i wyłącznie wyładowaniu mojego rejdża.