wtorek, 30 października 2012

zez rozbieżny

Ach, te paradoksy pisania o swoim życiu. Im więcej jest do napisania, tym mniej mam na to czasu i siły.

W sobotę zorganizowałam (a właściwie Gabi zorganizowała za mym pośrednictwem bo to ona była pomysłodawczynią) babski wieczór. Było bardzo przyjemnie, grałyśmy w Kolejkę, oglądałyśmy koreańską komedię romantyczną i gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy... Ale jednak trzy to za mało. Choćby dlatego, że nie da się grać w trójkę w Dixita. Ale nie tylko dlatego. Liczba wprowadza różnorodność. Gdyby była Dusia, wniosłaby typową dla siebie nutę szaleństwa. Zuza głośno oponowałaby przeciwko komedii romantycznej, w której nie gra żaden z jej ulubionych aktorów. Justyna by zrzędziła. Konwersacja nigdy by się nie urywała, bo w przerwach Wiesław opowiadałby o Pamparampie.
A tak? Zjadłyśmy śmiesznie mało chipsów i słodyczy (Gabi i jej fazy, ju noł hał it iz). Wypiłyśmy śmiesznie mało grzanego wina. Mieściłyśmy się na moim łóżku bez potrzeby wtulania się w siebie nawzajem. Obejrzałyśmy tylko jeden film, zagrałyśmy w tylko jedną grę. Bawiłyśmy się bardzo dobrze, ale, mimo to (i jestem przekonana, że mówię w imieniu całej naszej trójki) bardzo nam was brakowało.

W niedzielę postanowiliśmy z Krzysiem uczcić pierwszy śnieg spacerem zakończonym gorącą czekoladą. Ograniczona liczba zaplanowanych atrakcji wynikała z faktu, że wciąż byłam na diecie pod tytułem nie-mam-pieniędzy. Kiedy już obeszliśmy rynek i okolice, pozachwycaliśmy się, że ojej, atmosfera świąteczna i stwierdziliśmy, że ojej, zimno, nadszedł czas na wielki moment. Udałam się do bankomatu by wyciągnąć moje ostatnie 20 złotych i wydać je, szast, prast, wielkopańskim gestem. Odeszłam od bankomatu w podskokach, śmiejąc się, wołając "jestem bogata!" i wymachując portfelem wzbogaconym o śliczną, nową stóweczkę. Z chłopa król! Znów byłam burżujem! Tata przelał mi już kasę na następny miesiąc! Urrrrraaaaaaa! Czułam jak mój wszechświat się rozszerza. Znów mogłam robić co chciałam, wszystko!
Zaczęłam od czekolady. Poszliśmy do Wedla i zamówiliśmy fikuśne odmiany tej ambrozyi proponowane przez pana Wedla na chłodne dni. Ja wzięłam deserową z makiem, a Krzyśko - mleczną z chałwą. Gorąco polecam czekoladę z makiem jeśli chcecie znielubić mak do końca swoich dni. Przy stoliku obok usiadł Robert Makłowicz. Zamówił z owocami leśnymi. Wnioskując po zawrotnym tempie, w którym ją wypił, dokonał lepszego wyboru niż ja.
Następnie, z szerokiego wachlarza możliwości, które się przede mną otworzyły, zdecydowałam się na jedną z najbardziej prozaicznych, ale dającą wiele radości - kino. Mogłabym wam opowiadać jak do tego doszło, ale ani to specjalnie interesujące, ani specjalnie ważne, więc powiem w skrócie: poszliśmy na dwa filmy z rzędu. Najpierw do Arsa na Samsarę, gdzie siedzieliśmy za człowiekiem, który był znany, ale nie mogłam sobie przypomnieć z czego (jeszcze do tego wrócę). Piętnaście minut po jej zakończeniu  do Baranów (gdzie, z resztą, znów spotkaliśmy Makłowicza) na Skyfall. Wieczór filmowy idealny - coś dla ducha i coś dla ciała. Brakowało tylko nachosów.
Wierzcie tym, którzy mówią wam, że nowy Bond jest fajny. Jest. Mogłabym napisać dlaczego, ale nie widzę potrzeby. Jak będziecie chcieli, przekonacie się sami (chyba, że mieszkacie w głupim kraju, w którym dubbinguje się filmy, cha, cha, cha).

Wracając do Znanego Pana. Nie miałam pojęcia kim też on może być, ale liczyłam na mojego ojca i jego znajomitą znajomość niszowych artystów. Jak tylko wróciłam do domu, zaczęłam dochodzenie:
- Tatuś, kto to jest, taki facet siwy z włosami do ramion i brodą też siwą?
I cały wieczór tata wymyślał:
- Daukszewicz?
- Nie, tamten miał dłuższe włosy.
- Kryszak?
- Niee, tamten był taki łysawy.
Wymieniał też inne nazwiska, które jak googlowałam i stwierdzałam, że nie, to nie ten. Tata widział, że to trochę do niczego nie prowadzi, więc dopytywał się o szczegóły, które mogłyby mu pomóc w zlokalizowaniu gościa.
- A co on robi?
- No nie wiem... tak mi się kojarzy, że na scenie stoi... chyba ma gitarę...
Okazało się, że ten facet nazywa się Sikorowski i jest liderem jakiejś grupy. Whateva. Wygląda tak:


Wstawiłam zdjęcie z Turnauem żebyście nie mieli wątpliwości, że jest znany.


czwartek, 25 października 2012

wrinkle, wrinkle, little star

Podobnie do wielu ludzi (szczególnie kobiet), lubię książki dla dzieci. Lubię, kiedy niewinni bohaterowie zwalczają zło za pomocą miłości i dobra w ramach nieprawdopodobnej fabuły pełnej przygód i dziwnych stworzeń. Lubię pocieszne postacie, które im towarzyszą. Lubię, kiedy dzieci się czegoś uczą. Lubię, kiedy dorośli są mądrzy i dojrzali. Lubię, że są sentymentalne. Lubię, że nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.
A ostatnio rzeczywistość jest jeszcze trudniejsza do zniesienia niż zazwyczaj - nie wychodzę z domu bo uczyć się trzeba, pisać pracę trzeba, zimno jest, szaro jest, kasy nie ma i pomysłów na siebie brak. Nie mogę już patrzeć na mahjongga, kierki i pasjansa. Nie mogę już patrzeć na siebie. Mam wrażenie, że wygiął się w łuk od ciągłego siedzenia na łóżku. Nawet filmów już mi się nie chce oglądać. Totalny marazm.
Dlatego zbuntowałam się trochę i ściągnęłam sobie audiobooka książki, którą od dawna chciałam przeczytać: A Wrinkle in Time (polski tytuł równie urokliwy - "Fałdka czasu"). Wydaje mi się, że w Polsce jest ona raczej pozycją niszową, o czym świadczy fakt, że strona na wikipedii o autorce nie jest dostępna w naszym języku. A także fakt, że nigdy o niej nie słyszałam dopóki nie zarejestrowałam się na goodreadsach. W Ameryce ta powieść jest niezwykle popularna, należy do kanonu dziecięcej literatury i, jeśli dobrze zrozumiałam, była czymś w rodzaju amerykańskiego Pottera 50 lat temu.
Nigdy nie słuchałam audiobooków i byłam bardzo sceptyczna, przekonana, że nikt nie jest w stanie przeczytać mi książki lepiej niż ja sama sobie. Ale tylko wersja audio była dostępna na torrentach, a ja byłam bardzo zdesperowana, więc przemogłam się i zaczęłam słuchać. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Okazało się, że książkę czytała osoba najbardziej do tego uprawniona, czyli sama autorka. I nie miała nieprzyjemnego głosu, ani dziwnej maniery (oprócz lekko sepleniących dźwięków syczących, które wcale nie przeszkadzały w odbiorze). W dodatku każdą z postaci obdarzyła osobnym głosem i intonacją, co sprawiło, że czułam i rozumiałam je jeszcze lepiej, niż gdybym czytała sama. Tak mi się spodobało, że pomimo 'silnego' postanowienia, że jeden rozdział i lulu, przesłuchałam książkę do samego końca, kładąc się o letnim świcie (tzn. gdyby było lato byłby świt, teraz czwarta rano to wciąż środek nocy). 
Niezupełnie mi, więc, wyszło to słuchanie na dobre. Tym bardziej, że przez tych kilka godzin spędzonych z Fałdką nieprzerwanie grałam w pasjansa. Ale doświadczenie, jako takie, oceniam zdecydowanie in plus. I książkę także, chociaż jest bardzo chrześcijańska, co wielu mogłoby uznać za minus. Ja również bym mogła, ale mimo wszystko tego nie zrobię bo autorka ma prawo wierzyć w co jej się podoba i swoje przekonania zawierać w swoich utworach, to jej święte prawo. A idee chrześcijańskie są, bądź co bądź, bardzo piękne i pasują do konwencji literatury dziecięcej. Dlatego, nie jestem przeciwna. No, może ciup, ciup, ociupinkę, tak dla zasady.

Tak oto, w ciągu jednej nocy przekształciłam się w fankę audiobooków. Już wiem, co odsłucham w następnej kolejności: widziałam w kiosku 'Madame Bovary' czytaną przez Kożuchowską. Klasyk! 

niedziela, 21 października 2012

ja pani wytłumaczę co znaczy cza cza ta

Zdałam sobie sprawę z kilku rzeczy:
1. to, że się nie wyjechało z kraju nie oznacza, że nie ma się prawa do bloga,
2. nie umiem już pisać ani mówić po polsku (vide tytuł i adres bloga we wrogim, imperialistycznym języku), a przecież muszę umieć jeśli na serio zamierzam napisać doktorat,
3. chciałabym dzielić się z kimś moimi wrażeniami z przeczytanych książek i obejrzanych filmów, a Krzyśko czasem jest niedostępny, no i chyba trochę ma już dość moich opowieści,
4. nie chce mi się pisać recenzji na goodreads.com bo tam czuję się zobowiązana silić się na dobrą angielszczyznę, a co gorsza, później oglądać mizerne efekty tych wysiłków,
5. zamiast grać dwie godziny dziennie w pasjansa mogłabym spędzić czas nieco produktywniej,
6. skoro jestem na tyle pełna nienawiści, że gdzieś muszę wylewać swoją żółć, chyba lepiej robić to w anonimowej przestrzeni internetu.

Jest środek nocy i naprawdę powinnam iść spać, biorąc pod uwagę mój brak silnej woli, moją ogromną potrzebę snu i mój wykład o 8.00. Właśnie przeczytałam "Beloved" ("Umiłowana") Toni Morrison. Jak zawsze kiedy skończę książkę, weszłam na goodreadsy popatrzeć na recenzje innych czytelników aby porozkoszować się moimi własnymi myślami odbitymi w ich opiniach, względnie wzbogacić się o jakieś błyskotliwe spostrzeżenie albo wiedzę faktograficzną.
Jaki więc mnie żal ogarnął, jak mną złość targnęła, kiedy zobaczyłam, że średnia ocena tej wspaniałej powieści to jakieś 3.6 gwiazdki i co druga osoba wyraża do niej wstręt i nienawiść podobną naszej (polskiej) głębokiej niechęci do Żeromskiego. I czym ta biedna Toni sobie na taki los zasłużyła? Amerykańskim czytelnikom nie podoba się, że Morrison, czarna kobieta, pisze o okropieństwach niewolnictwa. Jej przekaz jest "zbyt oczywisty" i sprawia, że czytelnik, będąc białym Amerykaninem czuje się winny, a przecież to było tak dawno temu, że nie ma potrzeby "walić go tym po ryju" (minus słowo ryj, ludzie mówią twarz). Ponadto, jej szerokie językowe i narracyjne spektrum jest odrzucane jako pretensjonalny, przeintelektualizowany chaos. Bo jak biały facet napisze powieść, która nagle zmienia się w dramat, a za chwilę w esej, a potem w poezję, to jest wielka literatura, a jak czarna kobieta użyje strumienia świadomości  i achronologii w bardzo zrozumiałym i uzasadnionym kontekście, to znaczy, że nie wie co robi i tylko małpuje wielkich pisarzy. Kolejnym bezsensownym i wołającym o pomstę do nieba zarzutem jest, że książka urąga językowi angielskiemu bo XIX-wieczni niewolnicy przedstawieni na jej kartach mówią prostacko i nie znają gramatyki! Jak ta Morrison śmie wplatać prawdziwy język w utwór literacki, a fe! To nic, że Mark Twain robił to samo, a nawet bardziej. Jemu, najwyraźniej, wolno. Ukoronowaniem internetowej krytyki od siedmiu boleści są narzekania na postaci i fabułę "Beloved". Nie ma to jak czytać powieść o dzieciobójstwie, o ludziach złamanych przez życie, i złościć się, że bohaterowie nie są sympatyczni, a motywy ich postępowania zbyt niepojęte. Niepojęte, czyli nieprawdziwe, bo czego ja, czytelnik nie przeżyłem i nie objąłem rozumem nie ma prawa bytu. Książka, w której dochodzi do zbliżenia pomiędzy mężczyznami i krowami nie ma prawa bytu. Bo to razi naszą nowoczesno-czytelniczą wrażliwość. Co ciekawe, wszystkie te pruderyjne recenzje mówiące o obrzydliwości tej powieści skupiały się na tych dwóch rzeczach, które niewolnicy zrobili źle: uprawiali seks z krowami, zabiła dziecko. Nikt nie napisał: ludzie są traktowani jak zwierzęta, podpalani i okaleczani.
Jeden z recenzentów napisał, że poleciłby tę książkę tylko przeintelektualizowanym snobom. Całym swoim przeintelektualizowanym jestestwem chcę walić tych cymbałów po ich brzmiących echem łbach. Dla ich własnego dobra i mojej higieny duchowej. Nie wiem, czy nie znają swojej historii i kultury, czy po prostu nic ich one nie obchodzą. Ale powinni zdać sobie sprawę, że problem leży w nich, a nie w "Beloved".