Anne Hathaway była na gali piękna i urocza, jak zawsze. Dlatego postanowiłam, ze względu na moje uwielbienie dla niej, obejrzeć Nędzników. Słyszałam wiele pochlebnych opinii na temat tego musicalu: że poruszający do głębi, muzyka doskonała i historia ciekawa. Jako, że wypowiadały je piętnastolatki/osoby o mentalności piętnastolatki, byłam sceptyczna. Ale wierzyłam w Anne. Miałam rację... W obu przypadkach. Film jest STRASZNĄ CHAŁĄ, ale Anne jest WSPANIAŁA. Polecam obejrzeć początkowe circa pół godziny, aż do końca jej roli, a potem z czystym sumieniem wyłączyć, bo potem to już równia pochyła. Oprócz niej, Heleny i jednego innego aktora, cała obsada albo nie umie śpiewać, albo nie umie grać. Bite 2,5 godziny jesteśmy torturowani praktycznie identycznymi melodiami, które wwiercają nam się do mózgu w postaci, na zmianę, słabych głosików (Russel Crowe) i nieprzyjemnie świdrujących zawodzeń. Przyznam, że się wzruszyłam, ale tylko ze trzy razy, bo zazwyczaj jak ktoś umierał czułam tylko ulgę, że już nie będzie śpiewał. Biorąc pod uwagę, że płaczę na reklamach, a film bombardował tragedią, to bardzo, bardzo niski wynik. Film wali po ryju patetyzmem, dramatyczna scena goni dramatyczną scenę, ale środki użyte do inensyfikacji uczucia są tak nieudolnie podstawówkowe, że wywołują facepalm zamiast łez. Jednocześnie, tylko część tego jest winą samego filmu - trudno nakręcić sensowną ekranizację idiotycznej i niespójnej książki. Nie czytałam Nędzników i asolutnie nie zamierzam. Nie chcę zdradzać fabuły, ale podczas gdy z pozoru powieść przekazuje wzniosłe wartości moralne, wszystkie postacie w ostatecznym rozrachunku okazują się być hipokrytami/przygłupami. W efekcie, ich postępki są pozbawione wszelkiej logiki, a historia się rozchodzi w szwach.
No, ale nikt im nie kazał ekranizować takiej książki.
Jezu, zaraz zasnę, więc koniec rejdża.